Teatr jako terapia

„Terapii potrzebuje każdy, ale nie każdy zdaje sobie z tego sprawę” – tą dewizą kieruje się terapeutka par małżeńskich.

Jak łatwo się domyślić, przychodzące do niej małżeństwa z łatwością poradzą sobie dzięki wzajemnej miłości, a najbardziej potrzebującą pomocy jest sama dr Anna. Co w jej życiu sprawiło, że miłość uznaje za „jednostkę chorobową, którą się leczy przez małżeństwo, przy czym miłość przechodzi, a małżeństwo zostaje?”. Jaki to ma wpływ na odwiedzające ją pary? Czy ona sama jest impregnowana na uczucie?

Niejako na przekór jej „recepcie” większość par wychodzi umocniona, za to panią doktor trafia grom z jasnego nieba. Może nie do końca grom, ale zrobi tyle samo huku i narobi takiego samego zamieszania.

„Miłość jako jednostka chorobowa” to komedia młodej dramatopisarki Doroty Wójtowicz. Na scenie słyszymy wiele szlagierów w ciekawych aranżacjach na głos i fortepian – od „S.O.S” Kaliny Jędrusik przez „Wyszłam za mąż, zaraz wracam” Ewy Bem i „Byłaś serca biciem” Andrzeja Zauchy po „Lepszy model” Kasi Klich czy „Kiedyś cię znajdę” Reni Jusis.

Od początku sztuki zastanawiałam się, czy w związku z tematem miłości pojawi się wątek homoseksualny. I jest, ale zwieńczony piosenką Danuty Rinn „Gdzie ci mężczyźni”, co stawia go w zupełnie innym świetle niż choćby seriale Netflixa. W sztuce wiele par może przejrzeć się jak w krzywym zwierciadle, a przeciwwagą dla cynicznej pani doktor jest jej romantyczna asystentka.

Nie mniej ważne niż treść sztuki były po spektaklu słowa aktorów do publiczności: „Jesteście sensem naszej sztuki!”. Miło znów było zobaczyć ich na scenie, a lekką komedią odreagować pandemiczną atmosferę.
                                

Monika Odrobińska,
Tygodnik Idziemy